Wielu z Was to zdjęcie pewnie kojarzy, gdzieś tam przewinęło Wam się w odmętach Internetu. Zwykle pewnie pojawiało się bez referencji do źródła, niczym miliony mu podobnych "ładnych obrazków", które to zalegają we wszystkich zakątkach sieci. Ja też się dałem zwieść. Przez wieki uważałem to zdjęcia za efekt niezwykle udanej studyjnej sesji zdjęciowej, wspaniałego ustawienia świateł, aranżacji; nie zapominałem także o przygotowaniu modelki, która do pewnego stopnia wydawała mi się tutaj aktorką. Nie dopusczałem do siebie myśli, że pani, pieczołowicie skryta za wieloma warstwami kosmicznego umundurowania, może mieć w rzeczywistości cokolwiek wspólnego z eksploracją Wszechświata, wszak tak niewiele jest kobiet wśród tych, którzy choć na chwilę, choć częściowo wyrwali się objęć ziemskiej grawitacji. Mylić się jest rzeczą ludzką jak się okazuje.
Anna Fisher - bo to ona jest na zdjęciu - brała udział w misji wahadłowca STS-51a, pod koniec roku '84, a to zdjęcie powstało właśnie w tamtym okresie. Ukazało się w druku w roku następnym, w magazynie Life, w artykule dotyczącym także innych kobiet - bohaterek lat 80'. Okoliczności w jakich powstało, czynią je więc chyba jeszcze piękniejszym, dotyczą bowiem prawdziwego wydarzenia. Niesamowite wręcz uwiecznienie naszych odwiecznych dążeń do tego, by przenosić granice, by ciągle zdobywać nowe szczyty i wypatrywać kolejnej okazji do rozwoju. Z tym niesfornym puklem pokręconych wlosów, nieśmiało próbującym wydostać się spod hełmu, (dowód na to, że zdjęcie nie pochodzi z oficjalnych przygotowań - brak specjalnego czepka zakrywającego włosy astronauty) z ogromnymi, przepełnionymi nadzieją oczami, z tajemniczo odchylonymi ustami, niczym u współczesnej Mony Lisy, dziewczyna wydaje się być zupełnie niewinna, niemalże niegotowa by zmierzyć się z tym, na co patrzy; jednocześnie jednak, niczego innego bardziej nie pragnie. Czyż to nie zupełnie tak samo, jak cały nasz rodzaj ludzki? Jeśli jest jedno zdjęcie, które w niemal doskonały sposób może podsumować XX wiek, to powyższe jest moim solidnym kandydatem - człowiek w doskonałej symbioze z techniką, bez lęku wpatrujący się, w to co przed nim.
3.12.2012
30.10.2012
Pluton - In Memoriam. Dlaczego planet mamy 8 a nie 9? Albo 10? Albo 13?
Z drugim krzyżykiem na karku, z dużą dozą pewności mogę pokusić się o stwierdzenie, że należę do ostatniego pokolenia w historii ludzkości, które to na swojej ścieżce edukacyjnej napotkało 9 planet w Układzie Słonecznym, w takiej a nie innej konfiguracji. Wkuwać nazw na pamięć nie musiałem, astronomia gdzieś mi tam w żyłach płynęła od berbecia, więc znaną wszystkim sekwencję Merkury-Wenus-Ziemia-Mars-Jowisz-Saturn-Uran-Neptun-Pluton znałem na długo przed rozpoczęciem edukacji. Z uderzeniem w pierś muszę jednak przyznać, że ten Pluton na samiuśkim końcu nigdy nie wzbudzał jakichkolwiek podejrzeń, bez cienia najmniejszych wątpliwości przyjąłem jego pełnoprawny status planety, stawiałem go na równi z pozostałą ósemką, mimo, że nawet oko kilkulatka mogło dostrzec, że coś z tym numerem 9 jest nie tak. Nie dość że to maleństwo, to jeszcze odległe maleństwo. W mojej prywatnej biblii jaką był Ilustrowany Atlas Nieba, rozdział "Pluton" był zawsze najuboższy - żadnych zdjęc oprócz tych okropnie niewyraźnych; jedynym urozmaiceniem graficznym były "wizje artysty", które to diametralnie różniły się od siebie w każdym jednym posiadanym przeze mnie atlasie/książce. W dodatku ta orbita taka krzywa, bezsensowna i jakaś taka dziwna, szalone odstępstwo od pięknych kółek rysowanych przez pozostałych ośmiu towarzyszy. No ale nic, tak było w książkach więc Pluton z pewnością jest planetą. Oryginalną, ale zawsze.
Jak wszyscy wiemy, wątpliwości dotknęły nie tylko mnie, ale także m.in. Międzynarodową Unię Astronomiczną, i to jej a nie moją decyzją Pluton przestał być planetą w roku 2006. Wywołało to horrendalne wręcz oburzenie w USA (o tym w dalszej części tekstu) i nieco bardziej stonowaną reakcję reszty świata. Otrzyjcie łzy, pogódźcie się z tym faktem, planet zostało raptem 8. Skąd jednak te nieporozumienia, zmienność decyzji i ogólny rozgarbiasz? Żeby to zrozumieć musimy się cofnąć o tysiące lat.
Planety znane były od zarania człowieka, odkąd tylko spojrzeliśmy w niebo. Według rozumienia starożytnych, dostrzeżenie ich nie stanowiło żadnego problemu - były to bowiem jedyne ruchome obiekty na tle morza gwiazd, czy też sklepienia niebieskiego. Tak również opisywali je starożytni Grecy i to od nich zapożyczyliśmy samo słowo "planeta", w Helladzie oznaczającego wędrowca. Ile więc było tych planet? Siedem - Słońce, Merkury, Wenus, Księżyc, Mars, Jowisz i Saturn - wszystkie doskonale widoczne z Ziemii bez wykorzystania specjalistycznej optyki (podobnie zresztą jak Uran - niestety, poruszał się on za wolno oraz był nieco za ciemny by zostać zauważonym przez starożytnych), wszystkie wyraźnie inne od pozostałych punktów na niebie, były one bowiem w nieustannym ruchu. Przyszedł Kopernik i nieco namieszał - stawiając Słońce w centrum układu, odebrał mu status planety, przekazując go niejako Ziemii, Księżyc został natomiast zdegradowany do roli skromnego satelity. Przyszedł wiek XVIII, era nowożytna, gdzie po raz pierwszy byliśmy świadkami rozszerzenia granic naszego Układu Słonecznego - dokonał tego angielski naukowiec William Herschel. Sam początkowo gorąco temu zaprzeczał, nie oczekiwał on wszak odkrycia planety (nikt tego przecież nigdy nie dokonał, planety były tam od zawsze), więc opisał Urana jako "przedziwną kometę, bez ogona i chmury gazów". Kiedy wreszcie do wszystkich dotarło, że to nie kometa jednak, pojawił się problem z nazwą - nikt nigdy nie nadawał planecie nazwy. Skoro kiedyś używano imion bóstw, to może w erze nowożytnej użyć zamiast tego imiom władców? Świetny pomysł! Oto mamy więc (w kolejności od Słońca) - Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, George. Tak. George. Na cześć ówcześnie panującego w Wielkiej Brytanii Króla Jerzego. Nie przyjęło się to za specjalnie poza Imperium, więc zaczęto proponować inne nazwy (m.im. Neptun - aż chce się powiedzieć - "jeszcze nie"), ale ostatecznie stanęło na Uranie, co ma sens, jeśli zerknie się na mitologię rzymską - Saturn jest ojcem Jowisza, więc nowoodkryta planeta powinna być ojcem Saturna. Jednakże w tym momencie niejako zaczyna nam brakować odpowiednich postaci w mitologii rzymskiej (a to stąd pochodzą nazwy planet), więc szukamy greckiego odpowienika Saturna - tym jest Kronos, a jego ojcem Uranus. Uff..Mam nadzieję ze za bardzo nie poplątałem i nie zgubiłem Was w tej kosmicznej Modzie na Sukces. Żeby jeszcze bardziej zagmatwać i poplątać sprawę Urana, warto nadmienić, że mimo wszystko wykonano należyty pokłon w stronę Imperium Brytyjskiego - księżyce tej planety, swoje nazwy wzięły z postaci ze sztuk Williama Shaekspear'a
Starożytne bóstwa i planety. Pasują do siebie idalnie. |
W międzyczasie, tuż na początku XIX wieku liczba planet w naszym Układzie wzrosła do 8, a co ważniejsze, nowy towarzysz był znacznie bliżej niż zimny, odległy i niedostepny Geor..uhm..Uran. Ceres - bo takim właśnie imieniem rzymskiej bogini urodzaju nazwano nową planetę, krążyła sobie między Marsem a Jowiszem. Witamy sąsiada. Chwilę póżniej planet mieliśmy już 9, 10, 11 - oto na horyzoncie pojawiają się bowiem Vesta, Pallas oraz Juno, bliscy sąsiedzi Ceres. Taki stan trwał przez prawie 50 lat, kiedy pod wpływem coraz to większej ilości odkryć podobnych obiektów tym miejscu, zdano sobie sprawę z niepraktyczności nadawania każdemu z nich statusu planety, oraz z aktu odkrycia czegoś zupełnie nowego w Układzie Słonecznym - obiektu który dziś znamy jako pas asteroid.
Wracając jednak na peryferie - wiedzieliśmy, że Uranto nie koniec, że za nim coś się czai. Jego orbita bowiem nie podążała bowiem za wskazaniami najdoskonalszych równań matematycznych jakimi dysponowaliśmy - Newtonowskiej teorii grawitacji - więc albo teoria była do wyrzucenia, albo...no właśnie, albo co? Mimo że nigdy nie testowano równań Newtona na takie odległości, ostatnią rzeczą jaką chcieliśmy robić, było pozbywanie się podstaw nowoczesnej nauki, więc warto było sprawdzić najpierw czy może coś tam w otchłani zaburza ruch nowo odkrytej planety. Odwrócono równanie w ten sposób, by przy rozwiązaniu mogło wskazywać potencjalne miejsce takiego obiektu. Jaki był efekt. Odkrycie Neptuna - był on dokładnie tem, gdzie przewidywał to Newton swoimi równianiami. Mimo kojnego zamieszania z nazwami, nieco mniejszego niż w przypadku Urana, ostatecznie powrócono do nazewnictwa bazującego na rzymskim panteonie [1] i tak oto planet mieliśmy 8.
Historia lubi sie powtarzać, więc tym razem problemy były z orbitą Neptuna - coś ją zaburza, więc jak mówi nam doświadczenie - coś tam musi być. Rozpoczęły się poszukiwania mitycznej planety X. Technika która zdała egzamin poprzednim razem, teraz dała ciała, Newton nie pomógł, planety X nikt nie był w stanie znaleźć. Clyde Tombaugh, amerykański astronom zastosował nieco inną technikę - zamiast szukać punktowo, zaczął on mozolnie skanować niebo. Efekt? Udało się, z wielką pompą obwieścił on odnalezienie planety X, pierwszej planety odkrytej przez Amerykanina, źródło wszelkich zakłóceń obserwowanych na orbicie Neptuna, co więcej dorównujące rozmiarom swojemu niebieskiemu kuzynowi. Był rok 1930 a nową planetę nazwano Plutonem (znów kłania się Rzym). Stopniowe ulepszenia w dziedzinie optyki i astronomii działały jednak na zdecydowaną niekorzyść tego ciała niebieskiego - z każdą dekadą zdecydowania tracił on na swoich rozmiarach. Według wyliczeń ówczesnych uczonych, jeśli Pluton zachowałby to tempo, to zniknąłby kompletnie przed rokiem 1989 - żarty żartami, ale trzeba było coś z tym fantem zrobić. Jak na początku wpisu zauważyłem - nawet 7-latek zauważyłby że coś tu jest nie halo, ta "planeta" jest kompletnie niepodobna do tego, co przywykliśmy za planetę uważać. Brak sprecyzowanej definicji planety, tylko sprawę utrudniał. Po dekadach debat i odkryć (chociażby zauważenie coraz większej ilości obiektów "plutono-podobnych" w jego okolicy) Międzynarodowa Unia Astronomiczna zdecydowała, że Pluton planetą już nie będzie, zwyczajnie sobie na to nie zasługuje, nie wyczyścił bowiem swojej orbity z mniejszych obiektów.
Świat przyjął do wiadomości te rozsądne argumenty i zaczął poprawiać książki i podręczniki. Ameryka zareaagowała nieco bardziej nerwowo - wśród planeto-odkrywców nie było już żadnego z nich - tak ja wyjaśniam to zachowanie. Neil deGrasse Tyson ma zgoła odmienną teorię; wg. niego, dla dziecka nie mającego pojęcia o greckiej/rzymskiej mitologii, Pluton był jedyną ostoją normalności w trakcie wkuwania na pamięć nazw kolejnych 9 obiektów. W języku angielskim dzieli on bowiem swoją nazwę z Pluto - psiakiem spod znaku Walta Disneya, któremu nikomu nie trzeba przedstawiać. Umiłowanie do postaci z dzieciństwa po paru latach zamieniło się więc w nienawiść i brak pogodzenia się z faktami;)
Na dziś jest więc 8. Wydaje się że na tej liczbie pozostanie, chociaż zwolennicy teorii spiskowych ciągle wyglądają w kierunku planety X.
[1] - to tylko nazwy w kulturze Zachodu. Uran w językach japońskim, koreańskim, chińskim, wietnamskim, można przetłumaczyć jako "Król Nieba", natomiast Neptun to "Gwiezdny Król Morza".
24.10.2012
Z Maxem Planckiem podróż niezwykła.
Przeglądając rożne artykuły popularnonaukowe traktujace o fizyce, czy też mówiąc bardziej dokładnie - o fizyce kwantowej, co chwila napotykamy te same postaci - mamy więć "ojca" tej gałęzi fizyki - Erwina Schroedingera i jego słynnego kota, oraz Alberta Einsteina, który to założeniom fizyki kwantowej i temu co z niej wynika początkowo się sprzeciwiał. Nieobce jest też pewnie każdemu nazwisko Stephena Hawkinga, który całe swoje życie poświęcił istnej pogonii za unifikacją mechaniki kwantowej i teorii grawitacji, niejako "po drodze", dokonując przełomowych odkryć na obu tych polach i znacząco przyczyniając się do naszego poznania fenomenu Wszechświata, głównie dzięki swoim badaniom skupiającym się na czarnych dziurach.
Prace każdego z tych panów z pewnościa wpływają na naszą wyobraźnię, pobudzają nasz umysł do zadawania pytań i poszukiwania odpowiedzi, dzięki nim, ciekawość nie ustaje. Dziś więc zajmiemy się właśnie kimś z tego panteonu wybitnych fizyków, autorów naszego współczesnego obrazu Wszechświata i zjawisk w nim zachodzących - Max Planck i nazwane na jego cześć jednostki fizyczne, które są jedyne w swoim rodzaju.
Chcąc wtrącić nieco prywaty do tego wpisu, muszę stwierdzić, że pierwsze skojarzenie jakie mam z nazwiskiem Max Planck to szkoła średnia i obraz mojej arcynudnej nauczycielki, z której to ust padało ono co chwila. Taki już był program nauczania, że co chwilę trzeba było o Plancka potykać, jednak ja najczęściej kompletnie to ignorowałem, podobnie jak i jemu podobnych, wielkich fizyków XIX i XX wieku. Przy haśle "nuda" w Wielkim Słowniku Języka Polskiego powinno znaleźć się zdjęcie z moich zajęć fizyki w szkole średniej - nie będę tu winił systemu, czy samej nauczycielki; sam wówczas miałem fizykę w głebokim poważaniu i choćby uczył jej sam Carl Sagan, nie zwróciłbym na te zagadnienia najmniejszej uwagi. Cóż...człowiek młody był...
Kończąc jednak o mnie, a kontynuując o Plancku - nie będziemy tu przedstawiać życiorysu (po to jest Wikipedia), nie będziemy się także skupiać na samej postaci, a raczej na kilku wielkościach nazwanych jego imieniam - odległością Plancka oraz czasem Plancka (a więc także erą Plancka). Zacznijmy od odległości i od podstaw - ile wynosi odległość Plancka? Mniej więcej 1.6x10−35 s m. Mało? Dużo? Idąc po śladach Billa Brysona, musze stwierdzić że raczej nie jestem fanem takiego zapisu, nie działa on na wyobraźnie i trudno sobie uzmysłowić o czym my tu mówimy. Długość Plancka wynosi zatem 0.0000000000000000000000000000000000016m. Jeśli chodzi o skalę porównawczą, to warto nadmienić, że rozmiar protonu jest większy o 22 rzędy wielkości (22 zera mniej w zapisie dziesiętnym). Dlaczego długość Plancka jest tak istotna i co z niej wynika? Dość popularną odpowiedzią na to pytanie jest stwierdzenie, że długość ta jest najmniejszą długością mającą jakikolwiek sens fizyczny; wydaje się jednak, że taka odpowiedź tak naprawdę niewiele nam daje. Postaram się więc ująć to inaczej - nie jesteśmy i nie będziemy nigdy w stanie zmierzyć obiektu mniejszego od długości Plancka, nie będzie także możliwe rozróżnienie od siebie dwóch ciał będacych w odległości mniejszej niż wspomniana długość - wynika to między innymi z ograniczej nałożonych przez mechanikę kwantowę, która dominuje w tej skali. Według teorii strun, to właśnie w tych rzędach wielkości możemy dostrzec drgania strun, z których zbudowana jest cała materia (długość Plancka ma być równia długości fali takiego drgania). Bardzo podobnie sytuacja wygląda w przypadku fizyki kwantowej i opisywanej przez nią budowy Wszechświata - według Johna Wheelera, w przypadku "skurczenia się" do opisywanego poziomu, możliwe będzie zaobserwowanie "gąbczastej" struktury Wszechświata. Skąd ta gąbka? Jest ona poniekąd wynikiem Einsteinowskiej teorii względności, wg. której wystarczająca ilość energii jest w stanie nagiąć czasoprzestrzej; u Wheelera energia ta powstaje w wyniku anihilacji cząstek i antyczastek i daje możliwą do zaobserwania "gąbczastość" czy też (żeby użyć ładniejszego wyrażenia) nierówność właśnie na poziomie długości Plancka.
Czas Plancka wynika bezpośrednio z długości Plancka i jest on równy czasowi, jaki potrzebny jest światłu na jej przebycie w próżni. Mniej więcej jest on równy 5.4x10−44 s (kontynuując poprzedni wniosek o braku polotu notacji wykładniczej, prezentuję zapis dziesiętny - 0.0000000000000000000000000000000000000000000054s). Podobnie jak w przypadku długości, także tym razem jest to najmniejsza jednostka posiadająca sens fizyczny, gdyż wyznacza ona granicę dokładności pomiaru czasu; nie możemy wykryć ani zmierzyć zmian zachodzących poniżej. Czas Plancka wyznacza także długość trwania tzw. Ery Plancka, czy pierwszych 5.4x10−44 s po Wielkim Wybuchu. Nie wydaje się to znaczącym problemem na pierwszy rzut oka, wszak to okres w prawdziwym tego słowa znaczeniu mikroskopijny, jednakże stanowi on niemalże Świętego Graala współczesnej fizyki.
Długość Plancka to miejsce gdzie załamują się prawa mechaniki klasycznej, podobnie jest w przypadku czasu Plancka - nie mamy zielonego pojęcia co się wtedy działo, jakie siły i w jaki sposób działały na Wszechświat. Do opisania tego wszystkiego potrzebna jest tzw. Teoria Wszystkiego - owoc połączenia fizyki kwantowej, opisującej "mikrokosmos", świat rzeczy niewiarygodnie małych, oraz fizyki klasycznej, mechanicznej, pozwalającej nam przewidywać wydarzenia w "makrokosmosie", w skalach o wiele większych. Teoria ta, to cel pasjonujących poszukiwań i badań zarówno Einsteina jak i Hawkinga, podobnie zresztą jak i całej rzeszy fizyków na całym świecie. W tym momencie, fizyka wkracza na pole zarezerwowane do tej pory dla filozofii, starając odpowiedzieć się na odwieczne pytania o nasze początki i nasz cel. Skoro filozofia nie zapewniła nam odpowiedzi, może uda się to fizyce.
Prace każdego z tych panów z pewnościa wpływają na naszą wyobraźnię, pobudzają nasz umysł do zadawania pytań i poszukiwania odpowiedzi, dzięki nim, ciekawość nie ustaje. Dziś więc zajmiemy się właśnie kimś z tego panteonu wybitnych fizyków, autorów naszego współczesnego obrazu Wszechświata i zjawisk w nim zachodzących - Max Planck i nazwane na jego cześć jednostki fizyczne, które są jedyne w swoim rodzaju.
Chcąc wtrącić nieco prywaty do tego wpisu, muszę stwierdzić, że pierwsze skojarzenie jakie mam z nazwiskiem Max Planck to szkoła średnia i obraz mojej arcynudnej nauczycielki, z której to ust padało ono co chwila. Taki już był program nauczania, że co chwilę trzeba było o Plancka potykać, jednak ja najczęściej kompletnie to ignorowałem, podobnie jak i jemu podobnych, wielkich fizyków XIX i XX wieku. Przy haśle "nuda" w Wielkim Słowniku Języka Polskiego powinno znaleźć się zdjęcie z moich zajęć fizyki w szkole średniej - nie będę tu winił systemu, czy samej nauczycielki; sam wówczas miałem fizykę w głebokim poważaniu i choćby uczył jej sam Carl Sagan, nie zwróciłbym na te zagadnienia najmniejszej uwagi. Cóż...człowiek młody był...
Kończąc jednak o mnie, a kontynuując o Plancku - nie będziemy tu przedstawiać życiorysu (po to jest Wikipedia), nie będziemy się także skupiać na samej postaci, a raczej na kilku wielkościach nazwanych jego imieniam - odległością Plancka oraz czasem Plancka (a więc także erą Plancka). Zacznijmy od odległości i od podstaw - ile wynosi odległość Plancka? Mniej więcej 1.6x10−35 s m. Mało? Dużo? Idąc po śladach Billa Brysona, musze stwierdzić że raczej nie jestem fanem takiego zapisu, nie działa on na wyobraźnie i trudno sobie uzmysłowić o czym my tu mówimy. Długość Plancka wynosi zatem 0.0000000000000000000000000000000000016m. Jeśli chodzi o skalę porównawczą, to warto nadmienić, że rozmiar protonu jest większy o 22 rzędy wielkości (22 zera mniej w zapisie dziesiętnym). Dlaczego długość Plancka jest tak istotna i co z niej wynika? Dość popularną odpowiedzią na to pytanie jest stwierdzenie, że długość ta jest najmniejszą długością mającą jakikolwiek sens fizyczny; wydaje się jednak, że taka odpowiedź tak naprawdę niewiele nam daje. Postaram się więc ująć to inaczej - nie jesteśmy i nie będziemy nigdy w stanie zmierzyć obiektu mniejszego od długości Plancka, nie będzie także możliwe rozróżnienie od siebie dwóch ciał będacych w odległości mniejszej niż wspomniana długość - wynika to między innymi z ograniczej nałożonych przez mechanikę kwantowę, która dominuje w tej skali. Według teorii strun, to właśnie w tych rzędach wielkości możemy dostrzec drgania strun, z których zbudowana jest cała materia (długość Plancka ma być równia długości fali takiego drgania). Bardzo podobnie sytuacja wygląda w przypadku fizyki kwantowej i opisywanej przez nią budowy Wszechświata - według Johna Wheelera, w przypadku "skurczenia się" do opisywanego poziomu, możliwe będzie zaobserwowanie "gąbczastej" struktury Wszechświata. Skąd ta gąbka? Jest ona poniekąd wynikiem Einsteinowskiej teorii względności, wg. której wystarczająca ilość energii jest w stanie nagiąć czasoprzestrzej; u Wheelera energia ta powstaje w wyniku anihilacji cząstek i antyczastek i daje możliwą do zaobserwania "gąbczastość" czy też (żeby użyć ładniejszego wyrażenia) nierówność właśnie na poziomie długości Plancka.
Czas Plancka wynika bezpośrednio z długości Plancka i jest on równy czasowi, jaki potrzebny jest światłu na jej przebycie w próżni. Mniej więcej jest on równy 5.4x10−44 s (kontynuując poprzedni wniosek o braku polotu notacji wykładniczej, prezentuję zapis dziesiętny - 0.0000000000000000000000000000000000000000000054s). Podobnie jak w przypadku długości, także tym razem jest to najmniejsza jednostka posiadająca sens fizyczny, gdyż wyznacza ona granicę dokładności pomiaru czasu; nie możemy wykryć ani zmierzyć zmian zachodzących poniżej. Czas Plancka wyznacza także długość trwania tzw. Ery Plancka, czy pierwszych 5.4x10−44 s po Wielkim Wybuchu. Nie wydaje się to znaczącym problemem na pierwszy rzut oka, wszak to okres w prawdziwym tego słowa znaczeniu mikroskopijny, jednakże stanowi on niemalże Świętego Graala współczesnej fizyki.
Długość Plancka to miejsce gdzie załamują się prawa mechaniki klasycznej, podobnie jest w przypadku czasu Plancka - nie mamy zielonego pojęcia co się wtedy działo, jakie siły i w jaki sposób działały na Wszechświat. Do opisania tego wszystkiego potrzebna jest tzw. Teoria Wszystkiego - owoc połączenia fizyki kwantowej, opisującej "mikrokosmos", świat rzeczy niewiarygodnie małych, oraz fizyki klasycznej, mechanicznej, pozwalającej nam przewidywać wydarzenia w "makrokosmosie", w skalach o wiele większych. Teoria ta, to cel pasjonujących poszukiwań i badań zarówno Einsteina jak i Hawkinga, podobnie zresztą jak i całej rzeszy fizyków na całym świecie. W tym momencie, fizyka wkracza na pole zarezerwowane do tej pory dla filozofii, starając odpowiedzieć się na odwieczne pytania o nasze początki i nasz cel. Skoro filozofia nie zapewniła nam odpowiedzi, może uda się to fizyce.
7.10.2012
Patrząc dalej niż kiedykolwiek.
Zakładam, że większość osób, które w jakiś tam mniejszy lub większy sposób interesują się astronomią, na pewnym etapie pogłębiania swojej wiedzy, natrafiło na jedno z najsłynniejszych zdjęć w historii astrofotografii, jakim bez cienia wątpliwośći jest tzw. "Hubble Deep Field". Wielu pewnie też dokładnie zdaje sobie sprawę, co to z pozoru zwyaczajne i niczym nie wyróżniające się zdjęcie przedstawia i jakie jest jego znaczenie. Mimo wszystko jednak, ciężko ludzkiemu umysłowi tak naprawdę zdać sobie sprawę z tego na co właśnie spogląda, niewiarygodnie trudno przychodzi nam przyswojenie sobie faktu jak niezwykłe zdarzenia przedstawione są ne tej fotografii.
Więc o co tak naprawdę tutaj chodzi? Co jest widoczne na zdjęciu, jaki obszar ono obejmuje i jak daleko dzięki niemu zajrzeliśmy. Postarajmy się to uprościc. Weź w dłonie tenisową piłkę, taką najzwyklejszą ze zwykłych i poproś kogoś, by oddalił się z nią na odległość 100 metrów od Ciebie, jednocześnie unosząc ją i zakrywając kawałek nocnego nieba. Ten zakryty kawałek, odpowiada mniej więcej obszarowi jaki został obrany za cel przy przygotowaniach do wykonania Deep Field. Dla fanów matematyki można nadmienić, że jest to obszar, który pokrywa 1/24000000 (jedną dwudziestoczteromilionową) całego nieba, a fanom geografii zaimponuje prawdopodobnie fakt, że gdybyśmy chcieli podobne zdjęcie zrobić np. Europie (zachowując wszelkie proporcje, w tym wyżej wymieniony ułamek), to musielibyśmy nakierować obiektyw na powierzchnię ok. 0.4km kwadratowego, czyli mniej więcej odpowiadającej wielkością Watykanowi.
Ten fragment nocnego nieba nie wyróżniał się zupełnie niczym szczególnym, ot, zwyczajna, bezkresna, ciemna ciemność. Czy można było się spodziewać po nim czegoś wielkiego? Wykonano 342 osobne naświetlania, na przestrzeni 10 dni, tuż pod koniec roku 1995. Rezultat?
Każdy, nawet najmniejszy punkcik światła na tej fotografii, to osobna galaktyka, składającą się z milionów gwiazd. Część z tych galaktyk jest niezwykle młoda, to ledwie ukształtowane obiekty, istne niemowlaki Wszechświata, najmłodsze obiekty kiedykolwiek obserowane przez człowieka. Co to zdjęcie zmienia z naszej perspektywy? Ostatecznie wytrąca nas z centrum Wszechświata, spychając do punktu który absolutnie niczym to nie różni się od każdego innego punktu we Wszechświecie - mówi o tym zasada kosmologiczna. Co więcej jednak, Hubble Deep Field daje nam dużo do myślenia, jeśli chodzi o naszą samotność we Wszechświecie. Carl Sagan pięknie ujął tę kwestię w swojej książce "Kontakt", gdzie prawdopodobieństwo tego, że jesteśmy sami, opisał jako "okropną stratę miejsca" - czy można powiedzieć coś bardziej trafiającego w sedno spoglądając na powyższe zdjęcie?
Jest jednak szczególny powód, dla którego Deep Field krąży mi ostatnio po głowie; mineło bowiem raptem parę dni, od opublikowania tzw. Extreme Deep Field, kolejnego wielkiego kroku człowieka, który ma nas przybliżyć do poznania początku Wszechświata. Jest to nasze dotychczasz najgłębsze i najbardziej wnikliwe spojrzenie w otchłań kosmosu, 5500 galaktyk widocznych na wycinku nieba mniejszym niż kartka papieru o powierzchni 1mm, oglądana z odległosci 1 metra, 5500 młodych, burzliwych i gorejących galaktyk, z samego początku Wszechświata, każda z nich posiadające odpowiednie składniki do stworzenia życia. Spoglądamy w przeszłość, niezwykle odległą przeszłość, próbująć wyrwać najbardziej skryte tajemnice stworzenia, próbując odpowiedzieć na pytania dręczące ludzkość od tysiąclecii. Czuję się niezwykle wyróżniony, mogąc żyć w takich czasach, gdzie dane mi jest śledzić najśmielsze starania rodzaju ludzkiego, mające na celu poznanie umysłu Boga.
Na koniec bonus:
YouTubowy film, opowiadający o kulisach powstwania Hubble Deep Field.
Hubble Deep Field
Więc o co tak naprawdę tutaj chodzi? Co jest widoczne na zdjęciu, jaki obszar ono obejmuje i jak daleko dzięki niemu zajrzeliśmy. Postarajmy się to uprościc. Weź w dłonie tenisową piłkę, taką najzwyklejszą ze zwykłych i poproś kogoś, by oddalił się z nią na odległość 100 metrów od Ciebie, jednocześnie unosząc ją i zakrywając kawałek nocnego nieba. Ten zakryty kawałek, odpowiada mniej więcej obszarowi jaki został obrany za cel przy przygotowaniach do wykonania Deep Field. Dla fanów matematyki można nadmienić, że jest to obszar, który pokrywa 1/24000000 (jedną dwudziestoczteromilionową) całego nieba, a fanom geografii zaimponuje prawdopodobnie fakt, że gdybyśmy chcieli podobne zdjęcie zrobić np. Europie (zachowując wszelkie proporcje, w tym wyżej wymieniony ułamek), to musielibyśmy nakierować obiektyw na powierzchnię ok. 0.4km kwadratowego, czyli mniej więcej odpowiadającej wielkością Watykanowi.
Ten fragment nocnego nieba nie wyróżniał się zupełnie niczym szczególnym, ot, zwyczajna, bezkresna, ciemna ciemność. Czy można było się spodziewać po nim czegoś wielkiego? Wykonano 342 osobne naświetlania, na przestrzeni 10 dni, tuż pod koniec roku 1995. Rezultat?
Każdy, nawet najmniejszy punkcik światła na tej fotografii, to osobna galaktyka, składającą się z milionów gwiazd. Część z tych galaktyk jest niezwykle młoda, to ledwie ukształtowane obiekty, istne niemowlaki Wszechświata, najmłodsze obiekty kiedykolwiek obserowane przez człowieka. Co to zdjęcie zmienia z naszej perspektywy? Ostatecznie wytrąca nas z centrum Wszechświata, spychając do punktu który absolutnie niczym to nie różni się od każdego innego punktu we Wszechświecie - mówi o tym zasada kosmologiczna. Co więcej jednak, Hubble Deep Field daje nam dużo do myślenia, jeśli chodzi o naszą samotność we Wszechświecie. Carl Sagan pięknie ujął tę kwestię w swojej książce "Kontakt", gdzie prawdopodobieństwo tego, że jesteśmy sami, opisał jako "okropną stratę miejsca" - czy można powiedzieć coś bardziej trafiającego w sedno spoglądając na powyższe zdjęcie?
Jest jednak szczególny powód, dla którego Deep Field krąży mi ostatnio po głowie; mineło bowiem raptem parę dni, od opublikowania tzw. Extreme Deep Field, kolejnego wielkiego kroku człowieka, który ma nas przybliżyć do poznania początku Wszechświata. Jest to nasze dotychczasz najgłębsze i najbardziej wnikliwe spojrzenie w otchłań kosmosu, 5500 galaktyk widocznych na wycinku nieba mniejszym niż kartka papieru o powierzchni 1mm, oglądana z odległosci 1 metra, 5500 młodych, burzliwych i gorejących galaktyk, z samego początku Wszechświata, każda z nich posiadające odpowiednie składniki do stworzenia życia. Spoglądamy w przeszłość, niezwykle odległą przeszłość, próbująć wyrwać najbardziej skryte tajemnice stworzenia, próbując odpowiedzieć na pytania dręczące ludzkość od tysiąclecii. Czuję się niezwykle wyróżniony, mogąc żyć w takich czasach, gdzie dane mi jest śledzić najśmielsze starania rodzaju ludzkiego, mające na celu poznanie umysłu Boga.
Na koniec bonus:
YouTubowy film, opowiadający o kulisach powstwania Hubble Deep Field.
Hubble Deep Field
4.10.2012
Samotność człowiekowi nieznana.
"Moim cichym strachem przez ostatnie 6 miesięcy, było zostawienie ich samych na Księżycu i samotny powrót do domu. Teraz jedynie minuty dzielą mnie od przekonania się jak to naprawde będzie. Jeśli nie uda się im wznieść, albo rozbiją się w trakcie, nie zamierzam popełniać samobójstwa, wracam do domu, natychmiast. Wiem jednak, że będzie to ze mną obecne do końca życia."
Michael Collins, Lipiec 1969
Słowa te napisał w swoim prywatnym dzienniku Michael Collins, pilot modułu dowodzenia misji Apollo 11, członek pierwszej załogi, której udało się na Księżycu wylądować, bezpośredni uczestnik jednego z najbardziej przełomowych wydarzeń, w trwającej kilka tysiącleci historii ludzkości. Napisał je tuż przed tym, gdy dwaj jego kompani przygotowywali się do opuszczenia powierzchni Srebrnego Globu, a on szykował się na ich przyjęcie, wykonując kolejne orbity nad ich głowami. Niepewny czy wszystko zadziała zgodnie z planem, niepewny czy zobaczy ich ponownie, czy też będzie ich musiał zostawić tam, na dole, a w drogę powrotną przez gwiazdy wyruszy samotnie. Udało się. Nie bezproblemowo wprawdzie, ale moduł lądownika w którym znajdowali się Neil Armstrong i Buzz Aldrin, pierwsi przedstawiciele rodzaju ludzkiego, którzy opuścili rodzimą planetę, by postawić stopę na obcym ciele niebieskim, połączył się z modułem dowodzenia z Collinsem na pokładzie i w tym składzie powrócili w glorii chwały na ojczystą planetę. Wszyscy znamy tę historię, wszak było to wydarzenie epokowe, które w owym czasie przykuło do szklanych ekranów telewizorów ponad połowę ówczesnej populacji Ziemii; wszyscy znamy mały krok Armstronga i skoki Aldrina - to oni byli wysunięci na front, niczym mega popularni wokaliści rockowej kapeli, jak magnesy przyciągający tłumy na koncerty. Gdzieś w ich cieniu, a także w cieniu Księżyca, znajdował się w tym momencie Collins, krążąć 100km nad głowami bohaterów, w których wpatrzony był cały świat. Cóż to musiało być za niesamowite uczucie, przelatując po tej "ciemnej", tej drugiej, niewidocznej stronie Księżyca, przelatując tam samemu, za najbliższych sąsiadów mająć dwóch kompanów, skaczących niezdarnie w dziwacznych skafandrach, a resztę ludzkości podziwiać z odległości 350tys kilometrów, będąć w stanie przykryć ją, przykryć 5 miliardów ludzi, jedynie za pomocą wyciągniętego przed siebie kciuka.
Istne szaleństwo, osomatniony człowiek musiał stawić czoła wyzwaniu do tej pory nierzuconemu jeszcze nikomu; jeszcze nikt nie doświadczył samotności i izolacji w ten sposób. Collins obawiał się tego szaleństwa, naciskał na nieustanny kontakt z Houston bądź z Księżycem, lecz mimo najszczerszych starań, część wyprawy, musiał pokonać samemu. Pobyt na "ciemnej" stronie naszego satelity, uniemożliwia jakikolwiek kontakt. Kontakt z Ziemią oczywiście, bo wystarczy przecież rzut oka przez malutkie okienke w jaki wyposażony był statek Collinsa, by mieć przed sobą cud nad cuda, morze gwiazd, ktorego widok z powierzchni naszej planety jest zwyczajnie nieosiagalny. Przezycie prawdziwie mistyczne, poglebione przez fakt przezywania go w absolutnej samotnosci. Pewnie niejednokrotnie zdarzylo Ci sie zapatrzec noca w usiane gwiazdami nocne niebo; przez okno Twojego pokoju, podczas nocnego spaceru, czy tez celowej wyprawy astronoma - amatora - szczegoly nie maja znaczenia. Ten widok dochodzi az do samej podstawy naczego czlowieczenstwa, jego piekno jest niemal nie do opisania. A teraz, wyobraź sobie, że bierzesz udział w pierwszej w dziejach próbie dotarcia do obcego ciała niebieskiego, że jesteś jednym z pionierów eksploracji kosmosu i że dane jest Ci podziwiać widok tysiąckrotnie piękniejszy, niezakłócony przez ziemską atmosferę i ośplepiające światła nowoczesnej cywilizacji. Doznanie prawdziwie mistyczne. Sam Collins, opisał to jako uniesienie, które sprawiło, że nic nie było już takie samo, nic nie mogło dać radości równie wielkiej jak wtedy.
Żal z powodu nie postawienia stopy na Księżycu, choć było się tak blisko, z pewnościa w Collinsie pozostał, on sam się do tego otwarcie przyznaje, podobnie jak pozostali piloci modułu dowodzenia misji Apollo. Jednak doświadczyli oni czegoś zupełnie innego, równie pięknego. Jak opisał to Charles Lindbergh, ikona awiacji z czasów gdy ono się dopiero rozwijało, była to "samotność nieznana człowiekowi od czasów Adama."
Subskrybuj:
Posty (Atom)